Liczba wyświetleń

Szukaj na tym blogu

21 maja 2020

BIESZCZADZKA BOGINI


Z pamiętników podchorążych
 
           W latach siedemdziesiątych XX wieku Bieszczady stały się niesłychanie modnym kierunkiem wypraw młodych ludzi. Podchorążowie którym nie żałowano poligonów (czytaj świeżego powietrza - latem czy zimą), jak tylko mieli wolne wakacyjne miesiące też kierowali się w Bieszczady. Taka przynajmniej moda panowała wśród podchorążych WSOWRiArt zrzeszonych w Akademickim Klubie „Waganci”.

            Na wrzesień 1971 roku zaplanowano rajd z Ustrzyk Dolnych do Ustrzyk Górnych. Większość trasy miała odbywać się po asfalcie, a to na wypadek niespodziewanych mokrych dni (wysokie po pas trawy mogły zniechęcić każdego turystę). Słoneczne dni miały być przepustką do zdobywania przydrożnych górskich grzbietów. 

Już od pierwszego dnia spełnił się najgorszy scenariusz wyprawy. Bure chmury wypełnione po brzegi wodą smagały maszerujących krótkimi ale intensywnymi szkwałami. O ognisku można było tylko pomarzyć. Zdecydowano dotrzeć do punktu docelowego (Ustrzyk Górnych) okazyjnym środkiem transportu (czytaj autobusem), zakwaterować się w domkach lub schronisku i jak tylko pogoda się poprawi robić wypady na okoliczne połoniny. 


Podchorąży Juliusz, nieformalny kierownik wyprawy i organizator całego przedsięwzięcia nie był w najlepszym nastroju. Miał przyjechać z zielonookim aniołkiem a był sam. Większość uczestników szybko dobrała się w pary. Jemu został kolega z uczelni i to z nim zakwaterował się w dwuosobowym domku. W domkach były koce i poduszki ale nie było pościeli, którą należało załatwić centralnie czyli, dla wszystkich robiła to jedna osoba. Oczywiście, zadanie jak najbardziej nadające się do załatwienie przez kierownika wyprawy. 


- Szybko załatwiłeś kwaterunek to i pościel uda ci się łatwo pozyskać – koledzy trochę pół żartem, pół serio, ale w końcu namówili kierownika do udania się do murowanego baraku, gdzie można było dostać prześcieradła i powłoczki na poduszki. Obiecywali przy tym, że dostanie za to „kotleta schabowego” z kani (często grzyb ten nazywany jest też „sową”). Pieczony na gołej blasze, ułożonej na cegłach nad ogniskiem, rzeczywiście smakował jak schabowy.  

Kierownikowi wyprawy w zasadzie było wszystko jeno. Od samego początku nic się nie układało. Dziewczyna, którą nie tak dawno poznał, nie przyjechała. Deszcz jeszcze bardziej potęgował trawiące go depresyjne uczucie.

I nagle … w magazynie, wypełnionym po brzegi białą pościelą wyłoniła jak z morskiej piany urzekająca Afrodyta (tak naprawdę miała na imię Zosia). O drobnych rysach i cudownej sylwetce. 

Jednym słowem urzekająca bogini o miodowych oczach, w których czarne węgielki skrzyły się iskierkami radości, a perłowe, równiutkie ząbki zniewalały uśmiechem. 

Kierownik nie musiał nic mówić (ale też i nie mógł wydusić z siebie słowa). Czarnowłose bożyszcze, mające już wcześniej przygotowaną pościel, układało zręcznie na jego wyciągniętych rękach prześcieradła i poszewkami, wyraźnie ciesząc się z jego zakłopotania.

- Jeśli będzie coś brudne czy podarte, to proszę przynieś, wymienię – zabrzmiało jak zaproszenie. 

Tak, to było na pewno zaproszenie – rozbiegane myśli, poparte szalonym biciem serca, sprawiły, że podchorąży Juliusz rozniósł pościel do domków w ekspresowym tempie. Jeszcze szybciej wrócił z powrotem. Nie z reklamacją, ale z konkretną propozycją. Z zaproszeniem na „kotleta schabowego” z „sowy”!

Dziewczyna miała piękne, duże oczy, ale zrobiła jeszcze większe…, ciekawość jednak zwyciężyła!

- Jeszcze godzina i już będę mogła przyjść – widać było, że zaproszenie sprawiło jej ogromną radość.

Przy ognisku bawiła się tak dobrze, że przegapiła ostatni autobus (a może celowo, bo przecież zbytnio z tego powodu nie rozpaczała). Szalał też kierownik wycieczki, który nagle przeobraził się w tryskającego humorem młodzieńca! Każda piosenka grana przez niego na gitarze była tylko dla niej. Wszystko było dla niej: najsmaczniejsze kąski z „sowy”, pieczony na blasze chleb, rumiane kiełbaski … Wieczorem byli już nierozłączni, cały czas trzymali się za ręce. W nocy spali w jednym śpiworze.

Kolega, z którym podchorąży Juliusz mieszkał w domku starał się jak najdłużej utrzymywać ognisko, ale drewna w końcu zabrakło. Zachmurzone niebo nie pozwalało też na liczenie gwiazd. Dlatego na drugi dzień nie wytrzymał:

- Jak tak mogłeś, cała noc przez ciebie nie spałem - widać było, że kolega nie ukrywał złości.
- Ty nie spałeś? To ja całą noc byłem zajęty. Dlaczego nie spałeś, wydawało mi się, że słyszałem chrapanie?
- Udawałem, przecież ta dziewczyna cały czas chichotała!
- …. ale cichutko, z radości!
- Ale też krzyczeliście! I to kilka razy!
- Z uniesienia, nie jest tak łatwo po cichu przeżywać, rozumiesz … ale jak liczyłeś to rzeczywiście nie spałeś. 

Nieprzespana noc nie zrujnowała ani zdrowia, ani urody bieszczadzkiej bogini. Nawet w pracy nie była senna, a raczej wyraźnie podekscytowana. Na kolejną noc już nie została. Musiała jechać do domu. Zostawiła jednak adres. W odpowiedzi na list wysłany przez Juliusza (po powrocie do Torunia), przyszło tylko piękne zdjęcie, gdzie na odwrocie było jakżeż wiele mówiące wyznanie: Nigdy Cię nie zapomnę! 

       Juliusz w Bieszczady wrócił dopiero w październiku 2010 roku. Mimo wysiłków i starań, Zosi nie odnalazł
__________________________________________________________________
 

Bieszczady, po asfalcie, w pelerynach…, ale z humorem! Rok 1973 drużynę prowadzi podchorąży Wojciech Chytrowski, za nim przyszła żona Natasza, ppor. Mieczysław Sikora, z gitarą podporucznik Marian Kasprowiak, ppor. Ryszard Woda i na końcu ppor. Stanisław Zatwarnicki.
 ______________________________________________________________________

No to jeszcze garść foto-wspomnień w ślad za powyższym tematem. 
Wprowadzenie: ekipa jak wyżej, czas - wrzesień 1973 r, miejsce - Bieszczady:




2 komentarze:

  1. Bardzo sympatyczne wspomnienie. Będąc podchorążym i mnie zdarzyło się być w Bieszczadach z kolegą podchorążym Andrzejem Magierą, ale też z grupą studentek prawa z UMK. Jakie to było chóralne śpiewanie wtedy z gitarą! Bazę mieliśmy w leśnictwie w Cisnej u znajomego mojego przyjaciela z czasów krakowskich. "Operowaliśmy" głównie w schronisku na Połoninie Wetlińskiej, chodziliśmy na Trójstyk granic itd. Na dole barobus z piwem cieszył sie dużym powodzeniem. Chętnie teraz powracam na bieszczadzkie szlaki, zaraziłem tym też Ulę.

    OdpowiedzUsuń
  2. To były piękne dni... niezapomniane dni... Artykuł w całości oddaje atmosferę tamtych lat! Tego nie da się wymazać z pamięci! Szczególnie, gdy się to samemu przeżywało! Na 100% tak właśnie było! Ech Bieszczady, co tam były za dziewczyny, a jakie kobiety, same zapraszały do chaty!

    OdpowiedzUsuń