Z pamiętników podchorążych
W latach siedemdziesiątych XX wieku Bieszczady
stały się niesłychanie modnym kierunkiem wypraw młodych ludzi. Podchorążowie
którym nie żałowano poligonów (czytaj świeżego powietrza - latem czy zimą), jak
tylko mieli wolne wakacyjne miesiące też kierowali się w Bieszczady. Taka
przynajmniej moda panowała wśród podchorążych WSOWRiArt zrzeszonych w
Akademickim Klubie „Waganci”.
Na
wrzesień 1971 roku zaplanowano rajd z Ustrzyk Dolnych do Ustrzyk Górnych.
Większość trasy miała odbywać się po asfalcie, a to na wypadek niespodziewanych
mokrych dni (wysokie po pas trawy mogły zniechęcić każdego turystę). Słoneczne
dni miały być przepustką do zdobywania przydrożnych górskich grzbietów.
Już od
pierwszego dnia spełnił się najgorszy scenariusz wyprawy. Bure chmury
wypełnione po brzegi wodą smagały maszerujących krótkimi ale intensywnymi
szkwałami. O ognisku można było tylko pomarzyć. Zdecydowano dotrzeć do punktu
docelowego (Ustrzyk Górnych) okazyjnym środkiem transportu (czytaj autobusem),
zakwaterować się w domkach lub schronisku i jak tylko pogoda się poprawi robić
wypady na okoliczne połoniny.
Podchorąży
Juliusz, nieformalny kierownik wyprawy i organizator całego przedsięwzięcia nie
był w najlepszym nastroju. Miał przyjechać z zielonookim aniołkiem a był sam.
Większość uczestników szybko dobrała się w pary. Jemu został kolega z uczelni i
to z nim zakwaterował się w dwuosobowym domku. W domkach były koce i poduszki
ale nie było pościeli, którą należało załatwić centralnie czyli, dla wszystkich
robiła to jedna osoba. Oczywiście, zadanie jak najbardziej nadające się do
załatwienie przez kierownika wyprawy.
- Szybko załatwiłeś kwaterunek to i pościel
uda ci się łatwo pozyskać – koledzy trochę pół żartem, pół serio, ale w
końcu namówili kierownika do udania się do murowanego baraku, gdzie można było
dostać prześcieradła i powłoczki na poduszki. Obiecywali przy tym, że dostanie
za to „kotleta schabowego” z kani (często grzyb ten nazywany jest też „sową”).
Pieczony na gołej blasze, ułożonej na cegłach nad ogniskiem, rzeczywiście
smakował jak schabowy.
Kierownikowi
wyprawy w zasadzie było wszystko jeno. Od samego początku nic się nie układało.
Dziewczyna, którą nie tak dawno poznał, nie przyjechała. Deszcz jeszcze
bardziej potęgował trawiące go depresyjne uczucie.
I nagle
… w magazynie, wypełnionym po brzegi białą pościelą wyłoniła jak z morskiej
piany urzekająca Afrodyta (tak naprawdę miała na imię Zosia). O drobnych rysach
i cudownej sylwetce.
Jednym
słowem urzekająca bogini o miodowych oczach, w których czarne węgielki skrzyły
się iskierkami radości, a perłowe, równiutkie ząbki zniewalały uśmiechem.
Kierownik
nie musiał nic mówić (ale też i nie mógł wydusić z siebie słowa). Czarnowłose
bożyszcze, mające już wcześniej przygotowaną pościel, układało zręcznie na jego
wyciągniętych rękach prześcieradła i poszewkami, wyraźnie ciesząc się z jego
zakłopotania.
- Jeśli będzie coś brudne czy podarte, to
proszę przynieś, wymienię – zabrzmiało jak zaproszenie.
Tak, to było na pewno zaproszenie –
rozbiegane myśli, poparte szalonym biciem serca, sprawiły, że podchorąży
Juliusz rozniósł pościel do domków w ekspresowym tempie. Jeszcze szybciej
wrócił z powrotem. Nie z reklamacją, ale z konkretną propozycją. Z zaproszeniem
na „kotleta schabowego” z „sowy”!
Dziewczyna
miała piękne, duże oczy, ale zrobiła jeszcze większe…, ciekawość jednak
zwyciężyła!
- Jeszcze godzina i już będę mogła przyjść –
widać było, że zaproszenie sprawiło jej ogromną radość.
Przy
ognisku bawiła się tak dobrze, że przegapiła ostatni autobus (a może celowo, bo
przecież zbytnio z tego powodu nie rozpaczała). Szalał też kierownik wycieczki,
który nagle przeobraził się w tryskającego humorem młodzieńca! Każda piosenka
grana przez niego na gitarze była tylko dla niej. Wszystko było dla niej:
najsmaczniejsze kąski z „sowy”, pieczony na blasze chleb, rumiane kiełbaski …
Wieczorem byli już nierozłączni, cały czas trzymali się za ręce. W nocy spali w
jednym śpiworze.
Kolega,
z którym podchorąży Juliusz mieszkał w domku starał się jak najdłużej
utrzymywać ognisko, ale drewna w końcu zabrakło. Zachmurzone niebo nie
pozwalało też na liczenie gwiazd. Dlatego na drugi dzień nie wytrzymał:
- Jak tak mogłeś, cała noc przez ciebie nie
spałem - widać było, że kolega nie ukrywał złości.
- Ty nie spałeś? To ja całą noc byłem
zajęty. Dlaczego nie spałeś,
wydawało mi się, że słyszałem chrapanie?
- Udawałem, przecież ta dziewczyna cały
czas chichotała!
- …. ale cichutko, z radości!
- Ale też krzyczeliście! I to kilka razy!
- Z uniesienia, nie jest tak łatwo po cichu
przeżywać, rozumiesz … ale jak liczyłeś to rzeczywiście nie spałeś.
Nieprzespana
noc nie zrujnowała ani zdrowia, ani urody bieszczadzkiej bogini. Nawet w pracy
nie była senna, a raczej wyraźnie podekscytowana. Na kolejną noc już nie
została. Musiała jechać do domu. Zostawiła jednak adres. W odpowiedzi na list
wysłany przez Juliusza (po powrocie do Torunia), przyszło tylko piękne zdjęcie,
gdzie na odwrocie było jakżeż wiele mówiące wyznanie: Nigdy Cię nie zapomnę!
Juliusz
w Bieszczady wrócił dopiero w październiku 2010 roku. Mimo wysiłków i starań,
Zosi nie odnalazł.
__________________________________________________________________
Bieszczady, po asfalcie, w pelerynach…, ale z humorem! Rok
1973 drużynę prowadzi podchorąży Wojciech Chytrowski, za nim przyszła żona
Natasza, ppor. Mieczysław Sikora, z gitarą podporucznik Marian Kasprowiak,
ppor. Ryszard Woda i na końcu ppor. Stanisław Zatwarnicki.
______________________________________________________________________
No to jeszcze garść foto-wspomnień w ślad za powyższym tematem.
Bardzo sympatyczne wspomnienie. Będąc podchorążym i mnie zdarzyło się być w Bieszczadach z kolegą podchorążym Andrzejem Magierą, ale też z grupą studentek prawa z UMK. Jakie to było chóralne śpiewanie wtedy z gitarą! Bazę mieliśmy w leśnictwie w Cisnej u znajomego mojego przyjaciela z czasów krakowskich. "Operowaliśmy" głównie w schronisku na Połoninie Wetlińskiej, chodziliśmy na Trójstyk granic itd. Na dole barobus z piwem cieszył sie dużym powodzeniem. Chętnie teraz powracam na bieszczadzkie szlaki, zaraziłem tym też Ulę.
OdpowiedzUsuńTo były piękne dni... niezapomniane dni... Artykuł w całości oddaje atmosferę tamtych lat! Tego nie da się wymazać z pamięci! Szczególnie, gdy się to samemu przeżywało! Na 100% tak właśnie było! Ech Bieszczady, co tam były za dziewczyny, a jakie kobiety, same zapraszały do chaty!
OdpowiedzUsuń