Liczba wyświetleń

Szukaj na tym blogu

23 lipca 2020

PODRÓŻE KSZTAŁCĄ #14

SIERRA NEVADA

Maj 2015


Niektórzy Amerykanie zwiedzają parki narodowe przemieszczając się ogromnymi autami wielkości autobusu, które są dla nich wygodnymi mieszkaniami, zaś do jazdy po terenowych drogach używają małych autek holowanych przez te monstra...



Taki sobie obrazek wsi amerykańskiej przy drodze w góry.

Zimowa przygoda przed Yosemite National Park

           Ze względu na późną porę, bo guzdraliśmy się z różnymi sprawami jeszcze w Walnut Creek, nocujemy w Buck Meadows, małej osadzie przed parkiem. Obserwujemy pogodę. Niestety na tablicy wciąż wyświetlany jest napis "Tioga Pass Closed"*, więc nie przejedziemy wszerz Sierra Nevada, ale wybieramy się jednak do parku. Wieczorem wychodzę przed pokój i zamieniam parę słów z sąsiadem na temat pogarszającej się pogody i chyba mu napomknąłem, że jestem z Polski. Za chwilę ten sam gość puka do nas z butelką wódki "Sobieski"... Amerykanin z Pensylwanii, ale Polak w trzecim pokoleniu. Był w Polsce stosunkowo niedawno, ma rodzinę w Katowicach. Pijemy, opowiada o sobie, że przyjechał do brata w San Francisco, ale nie może się z nim dogadać, więc wybrał się sam na wycieczkę żeby porozmyślać. Rozkleja się, bo wspomniał, że w Katowicach zmarł jego kuzyn, płacze... Wymieniamy adresy.
           Rano lekki deszcz i zimno, ale jedziemy, jest coraz gorzej, śnieg, więc ostrożnie. Przed nami kolumna aut, migają ostrzegawcze światła służb parku. Stoimy, bo w poprzek drogi utknęła ciężarówka. Zakładają na koła łańcuchy, ale nie pasują, to przywożą im właściwe. Wszystko to trwa ze dwie godziny, a droga, na której to się dzieje jest na wysokości ponad 2000 m npm., zaś otaczające nas szczyty są wysokie na 3000-3500 m npm. Jakaś skośnooka pani nie może opanować auta na śliskiej nawierzchni i zsuwa się na nasze, ale bez większych konsekwencji. W końcu sytuacja została opanowana i po naradzie z rangerem (uzbrojony strażnik parku) kontynuujemy jazdę na południe i w dół z zaleceniem żeby skrzynię dać na "L" (low/powoli) i z prędkością 5-10 mil/godz. docieramy do bram parku. Emocje były!
*Skoro przełęcz (Tioga Pass) zamknięta , to przejedziemy tą wysokogórską stanową nr 120, przecinającą wszerz masyw Sierra Nevada, nieco później. Chęć jest wielka, bo naczytaliśmy się sporo na ten temat.

Przed parkiem mieliśmy całkiem pogodnie...

Następnego dnia rano pogoda zmieniła się diametralnie. Zachmurzyło się, siąpił deszcz i w lesie mieliśmy już intensywny śnieg...

Jakby ktoś się pytał, to jest cały czas Kalifornia...

Niezła ślizgawka...

Yosemite National Park

         W zasadzie trudno opisać uroki tej doliny. Trzeba zobaczyć. Zdjęcia też nie w pełni oddają urodę majestatycznych szczytów, dużych wodospadów, malowniczych łąk czy też ogromnych drzew i kwitnących na wiosnę krzewów. Sporo tutaj białych dereni. Trafiliśmy na zimną pogodę z deszczem i mgłą. Jest mnóstwo atrakcyjnych szlaków do wodospadów, jaskiń i na mniejsze szczyty. Wszystko jest bardzo dobrze zorganizowane. W ramach biletu wstępu (ważny przez tydzień) można  korzystać z autobusu hybrydowego, który kursuję jednokierunkową pętlą i zatrzymuje się w interesujacych miejscach. Wszędzie są ostrzeżenia, że można spotkać misia albo górskiego lwa czyli czarna panterę. Jeśli chodzi o takie pobieżne zwiedzanie, to jest to stosunkowo nieduży obszar, ale cała jego powierzchnia jest ogromna i dostępna tylko dla wytrawnych turystów oraz panter i orłów... Na przykład szczyt El Capitan - jeden z największych na świecie skalnych monolitów - żeby go zdobyć alpiniści potrzebują kilku dni. Dowiadujemy się, że około 3,5 tysiąca lat  temu pojawili się tutaj Indianie, którzy latem zamieszkiwali w dolinie a na zimę przenosili się na zachodnie przedgórze, ale w 1848 roku wybuchła "gorączka złota" i wtedy zaroiło się od kopaczy, no i dla Indian już nie było miejsca... W dolinie jest także luksusowy hotel dla zamożnych. Ze względu na pogodę nie widzieliśmy mamutowców olbrzymich, bo droga była zamknięta.







Odtworzono nawet indiańską wioskę.



Kings Canyon & Sequoia National Park

          Są to dwa parki położone stosunkowo blisko siebie, obowiązuje jeden bilet wstępu. Jak zaczęliśmy z przygodami w Yosemite, to i tutaj nie było łatwo. Wyjechaliśmy z Sierra Nevada krętą górską drogą i zanocowaliśmy w El Portal i dopiero rano dotarliśmy do granic parku, ale odpuściliśmy nie licząc się z czasem ze względu na niesamowitą mgłę. Poszwendaliśmy sie trochę drogą nr 245 szukając noclegu. Tutaj nie ma w zasadzie kwater prywatnych. To nie są okolice Zakopanego czy Szczyrku. Generalnie turysta amerykański zwiedza kraj/stan dużym kamperem i ciagnie za sobą mniejsze auto, o czym już wcześniej wspominałem. Trzeba przyznać, że infrastruktura jest na takie zwiedzanie przygotowana. A bogaci i leniwi mają to wszystko w nosie i nocują w drogich hotelach - są takie w parkach, niezbyt duże i wkomponowane w krajobraz. Po przespaniu się w Badger (kto pyta, nie błądzi) - znaleźliśmy w końcu mały pensjonat i wjechaliśmy w kanion rzeki Kings przy chłodnej, ale dość słonecznej pogodzie. Już przy bramie parku widzimy olbrzymie sekwoje i pośród nich jedna wysoka "General Grant Tree". Wszystko to robi na nas wielkie wrażenie. Co chwilę mamy ochotę zatrzymywać się i podziwiać ten las olbrzymów. Krajobraz górski inny niż nasze Tatry - na wysokości Świnicy jest zimno i nie ma praktycznie roślinności, tutaj droga wije się nad przepaściami właśnie na takiej wysokości i jest dość ciepło, a na szczytach powyżej 3000 m jest nawet sporo drzew, dopiero po wschodniej stronie masywu Sierra Nevada są szczyty ośnieżone jak nasze tatrzańskie turnie, ale to już powyżej 4000 m npm. Do drugiego parku wjeżdżamy drogą "Generals Higway", wzdłuż której rosną te majestatyczne olbrzymy. "General Sherman Tree" jest największym drzewem świata, chociaż nie najwyższym.

Chata pierwszych strażników parku.








Kończymy pobyt w Sierra Nevada, więc się pogoda poprawia... Żegnaja nas tacy czterej wartownicy.
To był kiedyś niezły okaz...

Dobra prognoza na dalszą drogę do Death Valley.

Cdn.

Marek Mars

22 lipca 2020

CYKLICZNE ARTYKUŁY

Od pewnego czasu, oprócz cyku "Podróże kształcą", publikujemy jeszcze artykuły w dwóch innych cyklach tematycznych 
"Artyleryjskie wspomnienia" i "Z pamiętników podchorążych". 
Przypominam, że są to fragmenty powstającej monografii zatytułowanej

 "Czterdziesta promocja podchorążych Wyższej Szkoły Oficerskiej Wojsk Rakietowych i Artylerii 
im. gen. Józefa Bema"

Autorami jej są koledzy  
Ryszard Rogoń i Jacek Tomczak
Przedsięwzięcie wielkimi krokami zbliża się do finału i na IX Zjazd będzie gotowe.

Jesteś z tej promocji!? Chcesz się znaleźć w tym opracowaniu?
Napisz na adres 
rogon@wp.pl 
lub zadzwoń w dni powszednie 
w godzinach 9.00 -14.00 
pod numer 
261-826-680
__________________________________________________________________________________________________________________________________________



Admin.

15 lipca 2020

BROŃ RAZ DO ROKU

Z  pamiętników  podchorążych.
BROŃ  RAZ  DO  ROKU  ...



Popularne przysłowie, że „każda broń raz do roku strzela sama” słyszeliśmy przez 4 lata oficerskiej szkoły niemal na każdym kroku. Późniejsze wojskowe życie potwierdziło w całej rozciągłości jego słuszność. Najszybciej o tym przekonał się podchorąży Jan Wołczyk, bo już na pierwszym roku studiów. Może nie do końca w takiej formie jak brzmi powiedzenie, ale jak zawsze podkreślał, miał dużo szczęścia, że tak się nie stało. Podchorąży był bardzo zafascynowany wszelką bronią, a szczególnie pistoletami. Uwielbiał strzelać, ale także poznawać poszczególne części, rozkładać, czyścić czy konserwować. Dlatego też, gdy dowódca plutonu wracający ze strzelnicy i spieszący się na odprawę, rzucił na łóżko kaburę z pistoletem z prośbą o wyczyszczenie, podchorąży Wołczyk był pierwszym, który się do niej dobrał. 

I pierwsze co zrobił po wyciągnięciu pistoletu z kabury, to odbezpieczył, przeładował (wprowadzając tym samym nabój do komory) i odłączył magazynek. Nie oddał strzału kontrolnego, ale zaczął celować do kolegów chodzących po pokoju. 

- Jasiu przestań,  broń raz do roku strzela sama – koledzy jak tylko mogli schodzili mu z linii celowania i przestrzegali przed konsekwencjami – wiesz przecież, że z broni do ludzi nie wolno celować.

Podchorąży Wołczyk jednak nie odpuszczał, tłumacząc, że przecież nie ma magazynka, to broń nie wystrzeli. Na dowód tego, że nie ma pocisku odciągnął z wielką energią zamek pistoletu. Pękaty, 9 mm pocisk z wypolerowaną mosiężną łuską poszybował pod sufit  i koziołkując upadł  na łóżko. Obok z pistoletem w dłoni padł blady podchorąży Jan Wołczyk. Nie zemdlał, ale długo nie mógł wydobyć z siebie żadnego słowa.

- Właśnie miałem pociągnąć za spust jak do ciebie celowałem – wyznał później prosto w oczy koledze, z którym 5 lat uczył się w Technikum Hutniczym w Zawierciu – jak o tym pomyśle, to robi mi się słabo. Już nigdy, nigdy nie będę celował do ludzi. 

Nie tylko więcej nie celował, ale wręcz nie znosił, gdy ktoś inny próbował to robić.
_______________________________________________________________ 




Zdjęcie z lewej: Podchorąży Jan Wołczyk podczas spartakiady szkół oficerskich w Dęblinie (1973 rok). Zdjęcie z prawej: Rok 1971. Poligon toruński - przygotowanie do strzelania z 85 mm armaty przeciwpancernej do ruchomej makiety czołgu – pocisk „czyszczą” starszy kapral podchorąży Jan Wołczyk (z prawej) oraz starszy kapral podchorąży Stanisław Zatwarnicki.



Rok 1970. Zajęcia z taktyki – od prawej: podchorąży Jan Wołczyk, Zdzisław Choiński, Ryszard Rogoń, w mundurze dowódca plutonu ppor. Henryk Buryta,  dalej podchorąży Jan Więcek, Tadeusz Szczerkowski, Jan Iwon, Stanisław Zatwarnicki i nieznany podchorąży.

_________________________________________________________________________________________